Kamczatka 2005 – Jerzy Romejko

opublikowano

Cztery tygodnie pobytu na Kamczatce to dużo i zarazem za mało żeby dokładnie zobaczyć i zrozumieć ten odległy kraj. Dwa tygodnie pobytu załatwiłem przez „turfirmę” – Widienije Kamchatki – skąd dostałem „bumagu” na podróżowanie w rejonie Kljuczi. Wyposażony w pismo od nich bez problemu dostałem w konsulacie rosyjskim w Poznaniu wizę, która jest tym droższa im szybciej chce się ja uzyskać. Ze względu na to, że musiałbym jeszcze raz po nią jechać zażyczyłem sobie odbiór za kilka godzin. Oczywiście była najdroższa ale tak też można. Przelot z Berlina do Moskwy i dalej do Pietropawłowska Kamczackiego /w obie strony/ kosztował mnie 4300 zł. Po przejechaniu podejrzaną moskiewską taksówką na lotnisko Szeremietiewo 1 przeżyłem mały horror. Żadnej informacji, nikt nic nie wiedział, wszyscy się pchali i wrzeszczeli. Coraz to podchodzi jakaś specjalna grupa osób, która wchodzi na terminal bez kolejki. Kompletna dzicz, nie dobrze – do odlotu niecała godzina a ja gdzieś w środku olbrzymiej kolejki. Ludzie coś mówili, że samolot zepsuty, że będą podstawione trzy Iły 62M w miejsce jednego Iła 96. A ja jeszcze bardzo daleko do odprawy. Objuczony wędkami i olbrzymim bagażem nie bardzo wiedziałem co mam dalej zrobić. W końcu przyszła mi do głowy myśl „Innostraniec!!!”. Wrzasnąłem więc jakieś kilka słów po angielsku. I co? Jakby ich piorun trafił. Innostraniec! – zaraz zrobili miejsce, przepuścili, prześcigali się w uprzejmościach. Nawet zbytnio nie zaglądali w bagaże. Tylko po co mi noże – pytali. Fisching! – odpowiedziałem. A znaczy „budiet rybałka?”. Charaszo!

Pani zaprowadziła mnie na płytę lotniska i wskazała jeden z stojących Ił 62 M. Dziewięć godzin lotu w przyciasnym samolocie jakoś zleciało bez stresu i rano miejscowego czasu wylądowałem wśród wulkanów. Wrażenie niesamowite, samolot leci na wysokości dymiącego Wulkanu Awaczyńskiego, nadlatuje nad zatokę i ląduje na lotnisku w Elizowie. Na lotnisku przywitała mnie „turfirma” – Widienije Kamchatki w postaci Walentina. Jeszcze tylko szok z odbiorem bagaży, które wywrotka wywaliła na płytę lotniska i trzeba było je wyciągać spod stosu innych. Ostre słowa pana bagażowego w bramie „a kwitancja u was jest?”. Ja ci dam „kwitancję” – myślę sobie. Nie było jednak wyjścia i trzeba było okazać się kwitkiem bagażowym. Oczywiście bagaż można było wziąć jaki by podszedł pod rękę, liczy się sztuka. „Naczalnik turfirmy” już czekał na mnie. Nie chcąc okazać się nieuprzejmym i nieznającym zwyczajów wyciągnąłem od razu polską wódkę. „Naczalnik” skrzywił się i powiedział, że wódka też troszeczkę ale „nada dolary”. Myślę sobie, że chyba będzie dobrze ale jak tu wyciągać przy nieznajomych ludziach wszystkie dolary. A jeśli była to zasadzka, albo co?. Tak bez „kwitancji” i do rączki?. „Naczalnik” uśmiechnął się i powiedział ,,niebojatsia, tu Kamczatka, Moskwa ostałas daleko”. No dobrze, zaryzykowałem – zapłaciłem z góry za dwutygodniowy pobyt. Okazało się to całkiem normalne. Pojechaliśmy do hotelu, wypiliśmy po małym kieliszku i nareszcie można było się wykąpać i porządnie wyciągnąć w łóżku. Różnica czasu to prawie 12 godzin. U nas zbliża się noc a tutaj jest 10 rano.

Po solidnym ale męczącym leżeniu /organizm cały czas walczył jeszcze z różnicą czasu/ spakowaliśmy wędki i bagaże do japońskiego 30 letniego dżipa i pojechaliśmy na „rybałkę”. Czterodniowy wyjazd przewidywał spanie w namiocie lub w samochodzie. Ekwipunek miałem solidny a japoński przewodnik z zazdrością patrzył na moje wędki i kołowrotki. U nas „toże takoje ale drogie” – zauważył. Człowiek ten na co dzień zajmował się prowadzeniem lekcji WF w szkole ale z racji swojej wędkarskiej pasji „turfirma” wynajmowała go czasami jako przewodnika wędkarskiego. Pojechaliśmy w kierunku zachodniego wybrzeża Kamczatki nad „Morie Ochockie”. Po drodze napotykaliśmy niezliczone posterunki milicji, które nas jednak nie zatrzymywały. Patrzyli z daleka kto jedzie i puszczali. Przewodnik szczerząc zęby informował mnie, że „turfirma załatwiła”, że znają nasze samochody. Droga była szutrowa ale w dość dobrym stanie, można było jechać. Zakrętów mało, królowały niewysokie brzozy i olchy. Wszędzie zielono i mało ludzi. Po 4 godzinach jazdy dojechaliśmy do rzeki Bystraja. Stanęliśmy na mostku obserwując wodę. Przewodnik wskazał na szary ponton z dwojgiem ludzi, którzy zaciągali sieci na płytkiej wodzie. Obok mostku stała stara biała Łada. To „brakaniery”– czyli kłusownicy – powiedział przewodnik . Wyciągnęli sieć w której było kilka pokaźnych łososi. Kiedy szef „brakanierów” dowiedział się, że przyjechał tutaj Polak na ryby to na tą okazję kazał znowu zaciągać sieci. Nie, nie – mówię ja będę łowił na wędkę. Na co? – zagadnął zdumiony. W międzyczasie wyciągnąłem polską wódkę. Szef „brakanierów” podał szklanki i pokazał mi swoją strzelbę. Tak, tak – na ryby trzeba chodzić ze strzelbą bo nigdy nie wiadomo kiedy może wyjść „miszka”. Patrzył uważnie jak nalewałem powoli wódeczkę do szklanek. Nalewałem powoli, aby mógł dać mi znać kiedy wystarczy. Po wypełnieniu połowy powiedział – „chwatit” bo jeszcze muszę jechać dzisiaj z rybami. Wypiliśmy i zagryźliśmy kawiorem, który właśnie wydobył z Łady. Później bardzo prosił, żebym przysłał mu zdjęcia, które w międzyczasie robiłem. Ok! Zapisałem uważnie jego adres. Tymczasem jego dwaj wspólnicy zarzucili sieci i wyciągnęli po chwili „ketę” – sześciokilogramowego łososia, którego zabrałem ze sobą. Midia – naczelny „brakanier” opowiadał o sobie i swojej rodzinie. Polej ostatniego! – powiedział. Polałem drugą połowę szklanki. Tłumaczył mi, że te ryby, ta strzelba, którą ustrzelił rano kilka kaczek to jedyny sposób utrzymania dla jego rodziny. A przecież trzeba jeszcze opłacać milicjantów, kupować benzynę, jeździć do Pietropawłowska sprzedawać tam kawior i wędzoną rybę. Trzeba przy tym uważać na milicjantów, których się nie zna bo złoją tak, że nic nie zostanie. Ale da się wytrzymać. Pozdrawiał mnie i zapraszał do siebie na wioskę. Niedaleko, ze 70 km, trzy godziny jazdy. Wykręciłem się mówiąc, że będę tutaj łowił na wędkę. Śmiał się, machał długo ręką na pożegnanie. Prosił nieustannie żebym tylko przysłał zdjęcia. Po tym i ja zabrałem się za wędkę i rzucanie błystką. Wreszcie są „golcziki” – nieduże rybki, takie po 30 cm. Dobre i to. Ostrożnie puszczałem je do wody. Mój przewodnik patrzył na mnie ze zgorszeniem. Pojechaliśmy dalej a przewodnik opowiadał, że to nie jest jeszcze ciąg łososia, że musimy jechać bliżej morza. Z daleka zauważyłem nagle niedźwiedzicę z małym. Szli sobie środkiem drogi w nasza stronę. Stanęliśmy, wybiegłem, ręce mi drżały, zrobiłem cztery fotki. Odległość ok. 100 m. Mały misio ciekawie zaglądał w naszą stronę, dostał potężną łapą po głowie i już ich nie było. Przewodnik stwierdził wtedy, że w samochodzie wcale nie byliśmy bezpieczni. Jeśli niedźwiedzica uznałaby, że stanowimy zagrożenie dla małego to mogłaby nas zaatakować. Trzeba wiedzieć, że niedźwiedź rozwija momentalnie prędkość do 50 km/godz. Na wstecznym biegu byłoby nam trudno uciekać. A na zawracanie nie byłoby już czasu. Blachy samochodu dla pazurów niedźwiedzia to jak papier dla naszych rąk. Ale najważniejsze, że mam te kilka fotek z misiami.

Po kilku godzinach dość monotonnej jazdy dojechaliśmy do do Ust Bolszerecka. To tutaj Maurycy Beniowski podjął najważniejszą swoją decyzję o porwaniu statku rosyjskiej floty i ucieczce na wody północnego Pacyfiku. Niestety po Beniowskim żadnych śladów. Przewodnik pytał się „a kto on zacz”. Nigdy o nim nie słyszał. Choć właściwie od kogo miał usłyszeć skoro władze skrzętnie zacierały i fałszowały wszelkie informacje o nim. I tak poszło w zapomnienie dużo postaci, które na Kamczatce straciły życie. Był tam za to duży sklep – wystawka butelek najprzedniejszej maści i gatunków. Zapytałem się czy mogę zrobić zdjęcie. „Da, pażałsta” – tęga pani zza lady była dumna, że butelek na wystawce pełno, a że jeść za bardzo nie ma czego, to nieważne. Po dalszych kilkunastu kilometrach morze Ochockie. „Brakaniery” nie próżnują, co 300, 400 m prostopadle do brzegu zarzucone sieci. Wypływają pontonami zarzucają sieci potem przywiązują je do pali na lądzie i czekają na rybę, która musi przepływać wzdłuż aby wejść w rzekę. Widziałem przedziwne budowle z blachy, tektury i folii. Wystają z nich kominki, które kopcąc podtapiają folię i jednocześnie wędzą rybę. Jechaliśmy wzdłuż brzegu czarną piaszczysta drogą do ponurego miasteczka – Oktjabrskij. Żadnych drzew i zieleni. Z jednej strony morze z drugiej zalew albo jezioro. Wszędzie leżało mnóstwo żelastwa, śmieci i rdzewiejących statków do połowu ryb. Jakby jakiś kataklizm tam przeszedł. Okna blokowisk i balkony pozabijane deskami. Do tego malutkie domki drewniane tuż przy blokach i setki garaży z blach falistych, papy i czegoś tam jeszcze. Ludzie mówili, że świat o nich zapomniał. Zaprzestano przywozu mazutu – ropy do statków. Zaprzestano ogrzewania domów, wszystko upadło i tylko krowy przy blokowiskach ogryzały jakieś szmaty na trzepakach. Po przebyciu jeszcze 10 km na południe wzdłuż brzegu morza, zawróciliśmy. Droga z ogromnymi koleinami stała się prawie nieprzejezdna. Zadałem sobie pytanie – co też może tworzyć tak wielkie dziury?. Nagle z tyłu łoskot i chrzęst nadjeżdżającego opancerzonego pojazdu na gąsienicach. Takim wehikułem przejedzie się wszędzie. Zatrzymali się, pytali gdzie chcemy dojechać, pokazaliśmy na mapie ujście rzeki. Kręcili głowami, proponowali pomoc. Chcieli nas zaholować do celu wyprawy ale powrót był już wielką niewiadomą. Zawracając, zakopaliśmy się w grząskim piasku. Udało nam się jednak z tego wydostać o własnych siłach. Po drodze znaleźliśmy żebro olbrzymiego wieloryba. Postawiliśmy stoliczek, mała przekąska i odpoczynek pod jego żebrem. Od strony jeziora-zalewu zauważyłem stado morsów. Wypasione jak beczki, leniwie pływały po wodzie. W tle tundra bez żadnego drzewa. Mróz i wiatr wszystko wymiotły, zostały tylko krzaki, wrzosowiska w których pełno jagód i borówek. Tundra jest bajecznie kolorowa. Jest jak spódnica kobiety zbierającej jagody.

Po „rybałce” wróciłem do Pietropawłowska – miasta o standardzie europejskim ale z drogami pozostawiającymi wiele do życzenia.  

            Wraz  z grupą czterech Francuzów mogłem podziwiać widoki wulkanu Awaczyńskiego, Kutnowskiego i Goriełyjskiego. W następnej kolejności odbyliśmy 3 – dniowy rafting rzeką Bystraja, gdzie też miałem okazję połowić ryby. Za dodatkowe 570 dolarów polecieliśmy helikopterem  do doliny gejzerów. Zapierające dech w piersiach przepiękne widoki zdecydowanie polecam. Jest to miejsce, które można zaliczyć do cudów świata. Po powrocie „turfirma” zaaplikowała nam całodzienną wycieczkę morską po Zatoce Awaczyńskiej. Oprócz wędkowania, fotografii i pieszych wędrówek po górach interesuję się także zbieraniem kamieni, które tworzą prywatną kolekcję. Z każdej mojej wyprawy przywożę jakiś piękny okaz. W kolekcji mam już samorodek złota, rubin, kawałek meteorytu i wiele innych. Będąc nad zatoką znalazłem agat. Niektórzy zaraz przypomnieli sobie, że kiedyś zatoka ta nazywała się „agatową”. W Pietropawłowsku chciałem również kupić jakieś kamienie ale trudno tam o nie. W końcu udało mi się znaleźć i kupić galenit i zielony granat. Sprzedawczyni zorientowawszy się, że jestem z Polski, opowiedziała mi historię swojej familii, która swoje początki miała w naszym kraju. Na dowód sympatii ofiarowała mi kawałek obsydianu. Zresztą, rozmowa z jakimkolwiek „tubylcem” ukazywała jego polskie korzenie. Natomiast ludzie ci wykazywali dużą wrażliwość, niezadowolenie i chęć zapomnienia, kiedy opowiadałem im o buncie Beniowskiego  i uprowadzeniu carskiego okrętu z Ust Bolszeriecka. Tak samo reagowali kiedy przypomniałem im historię związaną z uznaniem przez cara zwierzchnictwa polskiego króla.

            Najwięcej ludzi poznałem przy wędkarskim ognisku. Jakiś drobny upominek i troszkę polskiej wódki rozwiązywało języki i pobudzało wyobraźnię. U nich większość to „pałkawniki” –  wysokiej rangi wojskowi. Prześcigali się w tym, żeby jak najlepiej wypaść i udowodnić jak to jest u nich „haraszo”. Kiedy im pokazałem zdjęcie halibuta ważącego 50 kg złapanego na Alasce to prawie ich szlag nie trafił z zazdrości. Po burzliwej dyskusji uradzili, że zorganizują mi „rybałku” na wojennym „karablie” i jak trzeba to popłyną nawet na Kuryle.

– Dobra, dobra – powiedziałem im –  jutro i tak znowu będziemy męczyć te kilkukilogramowe łososie!

Na to jeden z wojskowych oświadczył, że jest w stanie zabrać mnie na  łódź podwodną i dopiero zobaczę jakie u nich ryby. Nie ukrywam, że miałem wielką ochotę przekonać się ale uzyskana wiedza o tym, że w Zatoce Awaczyńskiej kotwiczy obecnie ok. 200 okrętów atomowych i nie wiadomo co z nimi zrobić wyrobiła we mnie obawy co do ich stanu technicznego. No, ale przede wszystkim liczyły się dobre chęci. Zastanawiająca była ich niechęć do Amerykanów. Słysząc język angielski reagowali dość nerwowo. Widocznie lata propagandy zrobiły swoje.

            Nad Pacyfikiem czarny piasek i niewyobrażalnie brudno, wszędzie pełno śmieci. Mimo to fale i widoki były fantastyczne. Ptaków było tam niewiele a i stworzeń morskich nie widać. Za to piosenki „Ech maroz, maroz” w wykonaniu tamtejszych pięknych dziewczyn i nasze „Ore, ore” przy dźwiękach gitary i ognisku na plaży nadawały temu miejscu niepowtarzalny urok.

            Do Kluczi pojechałem autobusem rejsowym za 850 rubli. Jazda szutrową nawierzchnią nie była pozbawiona niespodzianek. Podczas przeprawy przez rzekę Kamczatkę do barki podłączono holownik w kompletnej rozsypce. Aż strach tym płynąć ale innego rozwiązania nie było. Widok pięknego i wyniosłego zespołu wulkanów kluczewskich wynagradzał niewygody 10 – godzinnego obijania się w ciasnym autobusie.

            Wiktor, miejscowy artysta – malarz i jednocześnie strażnik parku Kluczewska Sopka przywitał mnie z radością. Przyjechałem do niego po telefonicznej a później listownej zapowiedzi. Kluczi to rozpadające się blokowiska, balkony pozabijane deskami lub blachami. Widać małe domki z kolorowymi ornamentami w oknach, które czasy świetności miały już dawno za sobą. Sterczące żurawie w porcie żałośnie wyciągały bezsilne ramiona. Setki barek i statków powyciąganych na brzeg. Tartak i punkt przeładunku drewna nieczynny, podobnie jak cała reszta infrastruktury portowej. Mnóstwo porozrzucanego żelastwa, tony śmieci i przedziwne budowle na łódkach „brakanierów” ciągnące się wzdłuż rzeki. Szarość i cisza pogłębiały jeszcze bardziej wrażenie wielkiego chaosu. Nie było tam pogoni za życiem, wesołości i uśmiechów. Poza tym nie było tam  żadnych utwardzonych dróg. Wszędzie występowały jedynie nawierzchnie szutrowe. Jedynie na terenie jednostki wojskowej było trochę dróg betonowych. Ciekawostką było, że znajduje się tu oczyszczalnia ścieków i  lotnisko. W domach była bieżąca smaczna woda bez zawartości manganu i żelaza. Opłata roczna za jej wykorzystanie wynosiła w przeliczeniu ok. 30 zł. Wszędzie było mnóstwo dość dużych, półoswojonych psów. Bały się ludzi, gdyż po zdecydowanym geście ręki zaraz uciekały co sił w nogach. O dziwo w sklepach było w zasadzie wszystko co do życia potrzebne. Były nawet owoce z ciepłych krajów. Tradycyjnie znajdowało się stoisko z różnoraką gorzałką, wybór znakomity a długość półek ją dźwigająca – najdłuższa. Jeśli chodzi o noclegi, to niestety nie było tu żadnych hoteli ale po odpowiedniej rozmowie z miejscowymi, za 300 rubli zawsze znajdowało się u kogoś pokój wraz z wyżywieniem. Ludzie na ogół są nieufni, ostrożni i małomówni. Nie prowadzili życia towarzyskiego i wręcz wystrzegali się sąsiadów. To chyba wina przykrych doświadczeń z minionej epoki. Nasuwało się zatem pytanie: co można zatem robić w takim miejscu?. Dla mnie to nie był żaden problem bowiem wyruszyłem z Wiktorem na trzydniową wycieczkę w góry a potem zamierzałem oddać się swojemu hobby i łowić ryby.

            Trzy dni spędzone w górach obfitowały w zdobycie jednego ze szczytów kluczewskiej grupy o wysokości 3200 m npm. Przez cały czas nie spotkaliśmy żywej duszy i tylko przepiękna sceneria  wulkanicznych lodowców nam towarzyszyła. Temperatura zróżnicowana od plus 15 stopni u podnóża do minus 12 na szczycie. Dookoła skały wulkaniczne, lodowce, wodospady, malownicze jeziora i pieczary lodowe które chyba jeszcze nie widziały człowieka. Krajobraz kamczacki po raz kolejny zapierał dech. Niebosiężna Kluczewska Sopka dymiąc obficie, przypominała, że ona tu rządzi i stanowi surowe prawo. Kto tego nie respektował, później tego gorzko żałował. Wiktor opowiadał, że co roku ktoś ginie na tej górze. Bez odpowiedniego sprzętu i przygotowania lepiej tam nie wchodzić. Kondycję mieliśmy znakomitą ale osiągnięcie wspomnianych 3200 metrów zupełnie nam wystarczyło zważywszy, że chodziliśmy w trudnych warunkach przez 8 – 10 godzin dziennie. Teraz z perspektywy czasu wiem, że treningi kondycyjne przed wyjazdem na Kamczatkę się opłaciły. Choć mieliśmy ze sobą namiot to zdecydowaliśmy się jedną noc spędzić w domkach geologów. Jeden drewniany w stanie rozpadu i drugi murowany z oknami przysporzyły nam kolejnych doświadczeń. Naszą wędrówkę utrudniała przyroda, sugestywnie przemawiając do naszej wyobraźni ale za to aparat fotograficzny cały czas był w akcji.

            Nadszedł czas na jednodniowy odpoczynek. Wiktor namalował obraz przedstawiający widoki z naszej wyprawy. Ja nakręciłem krótki film o jego pasji malarskiej a także zaprosiłem go do Polski. Powiedziałem mu także, że spróbujemy zorganizować wystawę jego obrazów bo to dla niego jest szansa sprawdzić się a może nawet zaistnieć. Wiktor pomysłem był tak zafascynowany, że z niedowierzaniem zapytał:

– Jurik…a na pewno ja przyjadę do Polszy?

            Po górskiej wędrówce przyszedł czas na łowienie ryb. Sergiej – miejscowy przewodnik wędkarski – posiadał łódź z silnikiem i nie było nikogo w okolicy, kto znałby się lepiej na rybach niż on. Zabrałem ze sobą dwa spiningi, pudło z błystkami, akcesoria i idę na łódkę. Ten patrzył na mnie zaciekawiony. Czytając w jego oczach, szybko reagowałem:

– No przecież mieliśmy iść na „rybałku”?

– No da, a zaciem spinning?. Nam nada sieti!

Wyjaśniłem mu, że nie chodzi mi o ryby, tylko żeby powędkować. Mój towarzysz popatrzył na mnie jeszcze bardziej podejrzliwie.

– A ryby będę wypuszczał!!! – wyznałem. Uznał mnie za wariata ale na „rybałku” bez sieci się zgodził. Płyneliśmy. Po chwili kamień spadł mi z serca bowiem zauważyłem ludzi łowiących na wędki. Sergiej kiwną głową i skomentował, że i owszem, łowią, ale tylko małe „golce”. Wyjaśniłem mu zatem, że nie mam na myśli głównie złowienia największej miejscowej ryby ale też chciałbym spenetrować teren i wodę. Szybką łodzią przemierzaliśmy rzekę, jej odnogi i jezioro z którym rzeka Kamczatka ma połączenie a wszystko to pośród bajkowych gór porośniętych żółto – czerwoną roślinnością. W jednej z zatok woda była tak czysta, że widzieliśmy ryby jak w akwarium. Miałem wrażenie, że tamtejsze ryby nigdy nie widziały błystek. Łowiłem golce, mikiże, pstrągi pełnołuskie i  kundżie. Występowały tam ryby o przeciętnej wadze 1 kg. Kiżucz – srebrny łosoś niestety już przeszedł i nie złapałem żadnego.

            Trzeba było wiedzieć, że wyjazd z Kluczi nie jest dogodny bowiem już po przyjeździe tutaj trzeba myśleć o zakupie biletu powrotnego. Najlepiej jeśli zrobimy to z tygodniowym wyprzedzeniem. Miałem spore problemy ze spakowaniem się. Sergiej podarował mi 7 sztuk dwukilogramowych wędzonych łososi. Wiktor ofiarował 3 obrazy a ja dołożyłem 10 kg zebranych kamieni. Bagaż był za ciężki więc musiałem go odchudzić. Wiktorowi podarowałem polarowe spodnie i kurtkę a Siergiejowi dałem neopreny i jedną ciężką wędkę. Planu podróży do końca nie wykonałem bo chciałem jeszcze złożyć wizytę poetce Raisie w Kropionej, pojechać do Besso i Ust Kamczatska. Jakoś nie starczyło czasu. Mając w myślach uroki pobytu żegnałem się z moimi przyjaciółmi.

– Jurik … a przyjedziesz jeszcze do nas? – pytali

– Pewnie! – Kluczewska Sopka i niezbadana rzeka Kamczatka czekają!

W drodze powrotnej uchwyciłem w obiektywie jeszcze niedźwiedzia jedzącego jagody i widziałem potężnego łosia. Niestety nie udało mi się zrobić mu zdjęcia. To nic, kiedy tu wrócę może będę miał więcej szczęścia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *